sobota, 4 maja 2013

Lepienie, rzeźbienie, malowanie...

Długi weekend majowy zaowocował finalizacją starszych i świeższych przedsięwzięć. Część tych pierwszych czekała na słońce, bo fotografowanie przy kiepskim świetle działa demotywująco. Dziś jednak, po raz pierwszy od dłuższego czasu, na niebie pojawił się błękit.
I zagościł nie tylko na niebie :)


Pamiętacie jak pisałam o targowiskowych gratisach? O aniołkach bez skrzydeł, przypominających psie kupy? Niedawno dołączył do nich kolejny gratis, przyniesiony przez uprzejmego handlarza specjalnie dla mnie.
Gdybym biedaka nie przygarnęła, wylądowałby na śmietniku. Nie miał kawałka skrzydła ani nóżki i pokrywał go ohydny, błyszczący lakier. Ale od czego jest modelina, szpachla, farba i samozaparcie?

Jak widać, modelinowa forma w miejscu brakującego kawałka skrzydła wpasowała się znakomicie :) Chwilę później dorobiłam utrąconą nóżkę. Całość poszła do piekarnika, aby stworzyć stabilną bazę pod szpachlę i dalszą obróbkę.
A oto jak aniołeczek prezentuje się po zakończeniu kuracji. Ma pulchną nóżkę i skrzydło:



Dla dwóch, naprawionych dużo wcześniej aniołków, nadal brakuje mi miejsca. Ale załapały się na sesję zdjęciową wraz z wiankiem z glinianych róż. 

Po raz pierwszy w życiu miałam kontakt z gliną. 
Ku mojemu zdziwieniu, róże ulepiłam dość szybko i bez problemów - natomiast problematyczne okazało się umocowanie ich na drewnianej obręczy. Żaden klej nie chciał trzymać! Ale udało się z montażowym (tak, M.Arto - przetestowałam go zanim jeszcze dotarł do mnie Twój mail :)). 
Oto, jak pierwotnie wyglądały aniołki "psie kupy":


A tak wyglądało lepienie glinianych róż - czyli mój wianek in statu nascendi:


Aniołki po dodaniu skrzydełek i przemalowaniu:


Wiankowi z gliny samoutwardzalnej towarzyszą kwiaty z ogrodu rodziców :) W doniczce z targowiska rzecz jasna, którą także pobieliłam po swojemu:



Pamiętacie ceramicznego ptaszka, którego przemalowałam już wcześniej? Coś mi w nim nie pasowało, więc postanowiłam ozdobić go pisankowym reliefem i nieco mocniej postarzyć:



Przy okazji muszę się przyznać, że polubiłam glinę samoutwardzalną :) Jest plastyczna i ma niesamowity potencjał. Co prawda jej wytrzymałość i trwałość są mocno ograniczone, ale przecież nie będę moim wiankiem tłuc kotletów ani rzucać do celu ;) W związku z tym kruchość surowca ma drugorzędne znaczenie.

Kończę na dziś, bo coś pobolewa mnie głowa. Pewnie to skutek dnia spędzonego na świeżym powietrzu - za dużo słońca, skoków temperatury itp.. Organizm nie zdążył się przyzwyczaić :/
Ja natomiast nie mogę się przyzwyczaić do obecności świeżych kwiatów. Przez 10 lat życia z kotem musiałam z nich rezygnować, bo Kaziunia uwielbiał wspinać się na bukiety, przewracać wazony, skubać listki i kwiaty (tulipany i róże smakowały mu wprost wybornie!). 
W związku z tym kwiaty gościły u mnie dość rzadko, i teraz - kiedy się pojawiają - nie mogę się nimi nasycić:

Jaka szkoda, że nie można ich zatrzymać przez cały rok... Pozostają mi więc te gliniane, którym daleko do świeżych i wonnych pierwowzorów. Ale mają walor, którego brak dziełom natury: dostarczają radości i satysfakcji ich twórcy :)

Wszak każdy drobiazg - czy to naprawiony, czy stworzony od zera -bywa dla nas powodem do dumy, nieprawdaż? :)





poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Cudze śmieci - mój skarb

Co dla jednych jest podłogą, dla innych staje się sufitem. 



Co jedni wyrzucają na śmietnik, dla innych bywa cenną zdobyczą.

Abstrahując od symbolicznej granicy, Nałkowska podsumowała zjawisko równie stare, jak sama ludzkość. Stare i jednocześnie niezmienne - powiedzenia są tego dowodem: "Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia"; "Nic nie jest takim, jakim się wydaje", i - einsteinowskie - "Wszystko jest względne".
Wszystko jest względne.
Czy jest?

Relatywizm moralny stał się modny w obecnych czasach; dobro przestało być wartością bezwzględną, natomiast nagminnie utożsamiane jest z tym, co dla konkretnego człowieka korzystne. Mentalność Kalego rządzi.
Ale czy może być inaczej w świecie zamożnych i możnych, dla których szary człowiek ma wartość o tyle, o ile da się na nim zarobić? ;)

W świetle tych faktów ja jestem bezwartościowa. Konsument wszak ze mnie mizerny - kupuję głównie śmieci za grosze. Z perspektywy osób majętnych ja to fragment obmierzłego pospólstwa. Tłuszczy bez wrażliwości i stylu, o potrzebach zredukowanych do żarcia ;)
Prawdopodobnie "góra" nawet nie podejrzewa, że tam w dole, wśród trzody chwytającej resztki z pańskiego stołu, są byty, które chcą piękno tworzyć - bo tęsknią za nim okrutnie :)
Albowiem - raz jeszcze cytując Einsteina: Istnieje zbyt duża dysproporcja pomiędzy tym, kim człowiek jest, a tym, za kogo inni go uważają.

Do refleksji na temat względności, granic i zróżnicowanej percepcji skłoniły mnie moje skarby. Czyli cudze śmieci :)
Widzicie m.in. sławetne konsolki, kupione za 2 zeta/sztuka, widzicie gratisowe aniołki-psie kupy, widzicie śliczne ptaszki za złotówkę.

Nie uwieczniłam jednak aniołków, które prezentuję wewnątrz ram po metamorfozie. Zanim zreflektowałam się, że warto te plastikowe kicze uwiecznić, zdrapałam z nich brokat i zdążyłam przemalować kompletnie.
Rzecz jasna paskudztwa te to także gratisy.
Patrząc na nie przypominam sobie powiedzonko mojego profesora: "Uwielbiam aniołki o twarzy idioty". Gwoli wyjaśnienia dodam, że profesor ów to ceniony antropotanatolog, zajmujący się nekropoliami i funeralną kulturą. Stąd jego częste wizyty na cmentarzach i kontemplowanie różnych szpetnych aniołków na grobach ;)

Konsolki po metamorfozie prezentują się tak:

Na konsolkach zaś - Maryja, zrobiona z butelki na święconą wodę; przemalowany markiz i - tylko na moment - Chopinek.

A niżej - znany już kinkiet, ozdabiany wręcz ustawicznie :) W sobotę oderwał mi się od ściany, gdy zakładałam nań sznury kryształków, zmontowanych z korali i drutu. Btw, na większej fotce po lewej widać kopię portretu Chopina pędzla Delacroix. Namalowałam ją wieki temu...

Ptaszki były śliczne od samego początku; a jednak przemalowałam je na biało.Cóż - shabby white zobowiązuje. Tyle że moje shabby jest dyskretne ;) Zbyt ostrożnie traktuję te moje bielone drobiazgi. Będę je sukcesywnie podniszczać.
A może kiedyś zdrapię z nich biel całkowicie? Były wszak śliczne. Kto wie, czy nie ładniejsze, niż teraz.


A wracając do metamorfoz udanych - tymczasowo plastikowe gratisy tkwią w ramkach; być może kiedyś, zamiast nich, w ramach pojawią się lustra. Ale to odległa perspektywa. Póki co mam fioła na punkcie anioła ;) 
W kuchni suszą się też dwa anioły-psie kupy, którym dorobiłam utrącone skrzydła, przemalowałam i przetarłam - ale nie mam pojęcia, gdzie je umieścić... Cóż - trzeba poczekać na przypływ inwencji. Może w weekend coś mi zaświta.


Dobrze foci się, kiedy słońce za oknem. Od razu wszystko nabiera i wymiaru, i blasku. Dziś nie było u mnie wiosny - było.. LATO. 27 stopni w słońcu!
Cudownie!
Czego w najbliższych tygodniach Wam (i sobie też) szczerze życzę.
Wszak wszyscy pragniemy ciepła, światła, pogody.

Nawet jeśli ta ostatnia jest tylko dla bogaczy ;)

p.s. na blogu Brujity pojawiły się smakowite słodkości. Warto się ustawić w kolejce, bo prawdziwa to uczta dla oczu i pokusa dla amatorów truskawek!

piątek, 12 kwietnia 2013

Folklor targowisk oraz wyróżnienia


Targowanie się to integralna część moich sobotnich zakupów. Nie tylko pozwala zbić ceny, ale dostarcza mnóstwa rozrywki osobom handlującym i... mnie :)

Zanim wycwaniłam się w targowaniu, krępowało mnie to okrutnie; proponowanie cen niższych, aniżeli wymagane pierwotnie, powodowało dyskomfort i wstyd. Uważałam, że takie negocjacje sugerują szczupłość mego portfela. Rzecz jasna, im bardziej był szczupły, tym silniej rosła we mnie chęć, by to ukryć ;)

Cóż... zapewne stan ten trwałby nadal w najlepsze, gdyby nie wojaże do krajów arabskich; folklor tamtejszych targowisk wymusza wręcz zbijanie cen. Rezygnując z targowania się, tracimy świetną zabawę.
Chcąc takiej straty uniknąć, spróbowałam raz, drugi i... dałam się wciągnąć na tyle mocno, by szczerze tę praktykę polubić :)

Obecnie negocjowanie cen weszło mi w krew. Jest jak odruch - automatycznie rzucam połowę kwoty, proponowanej przez właściciela kramu. Zwykle kończy się na 65% pierwotnej sumy, ale zdarza się, że płacę tylko połowę. Poza tym lubię handlarzy. A oni chyba lubią mnie - to się czuje. Dlatego żyjemy w symbiozie atrakcyjnej dla obu stron :)
Nader często handlujący sami obniżają ceny - wystarczy, że się nieco zagapię i słysząc podaną kwotę, po prostu ją tępo powtórzę:
- Po ile ma Pan te konsolki?
- Po pięć.
- Po pięć?
- No niech będzie trzy.
- A za obie?
- Za obie to pięć.
- Pięć?
- No to niech będzie cztery.
I w taki sposób, bez najmniejszego wysilania intelektu, staję się szczęśliwą posiadaczką konsolek (które wkrótce - kiedy już znajdę im miejsce - powieszę).

Ale prawdziwym skarbem ostatniej wyprawy okazał się zegar. Zegar - nakręcany, działający bez zarzutu - zakupiony za raptem 6 zeta. Tak wyglądał pierwotnie:

A tak prezentuje się teraz, w sąsiedztwie wcześniejszych zdobyczy z targowiska:


Planuję mu wymienić wskazówki na bardziej stylowe; obym coś wypatrzyła na targu - bo te "odblaski" są raczej paskudne :/

Uwielbiam takie tłuściutkie amorki; ich wałeczki są przerozkoszne ;)
 
Zegar przemalowałam wieczorem, w dniu dokonania zakupu. Nie mogłam się doczekać efektu po pobieleniu. W międzyczasie schły eksperymentalne, robione bez konturówki reliefy na jajach. Z powodu zegara ( i innych targowiskowych pierdółek) straciłam do nich cierpliwość i nie zamierzam ich już cyzelować. Będą takie, jakie są:


A teraz kolejna sprawa - mianowicie przemiły temat wyróżnień :)
Wybaczcie mi proszę zerową aktywność w tygodniu, ale bywam tak wyeksploatowana, że po powrocie do domu brakuje mi energii na bloga. Dlatego zaległości uzupełniam w weekendy :)

A zatem - podwójna nominacja Liebster Award od Agi Walerii oraz od Małgorzaty z Grosikowych Pasji

Dziękuję Wam przeogromnie!
Nominacja do Liebster Award jest otrzymywana od innego blogera za "dobrze wykonaną robotę". Jest przyznawana dla blogerów o mniejszej liczbie obserwatorów, więc daje możliwość ich rozpowszechnienia :)
Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz ich o tym) oraz zadajesz im 11 pytań.
Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował :)

Pora na pytania, przygotowane przez Agę Walerię:
1. Szpilki czy baletki?
Szpilki
2. Kawa czy herbata?
Kawa!
3. Ciastko z kremem czy golonka?
Jedno i drugie mi nie w smak - więc... śledź w occie ;)
4. Słońce czy śnieg?
Słońce.
5. Torebka czy plecak?
Torebka
6. Morze czy góry?
Morze
7. Rower czy samochód?
Samochód :/
8. Sukienka czy spodnie?
Spodnie
9. Dawać czy brać?
Dawać
10. Optymistka czy pesymistka?
Realistka, a zatem pesymistka ;)
11. Miasto czy wieś?
Wieś...

Pytania autorstwa Małgorzaty:

1. Kim chciałaś zostać będąc dzieckiem?
Pianistką
2. Rękodzieło którego nie próbowałaś?
Decoupage
3. Kot czy pies?
Kot
4. Nowe czy stare?
Stare
5. Skowronek czy sowa?
Skowronek, ale najczęściej dwa w jednym ;)
6. Miasto czy wieś?
Wieś
7.Relaksuje mnie...
Szydełkowanie :)
8. Najbardziej mnie wkurza ..
Małostkowość i zawiść
9. Życiowe motto
Każdy cios wroga jest lekcją obrony
10. Książka do której wracam ...
Madame
11. Najważniejsza wartość w moim życiu ...
Rodzina

Z nominowaniem 11 blogerów będę mieć nie lada problem. Po pierwsze dlatego, że nie mam aż tylu znajomych, którzy mieliby znikomą liczbę obserwatorów. Wszyscy to poniekąd celebryci blogosfery :) Zwłaszcza w porównaniu ze mną...
Po drugie dlatego, że wskutek niewielkiej aktywności na blogu, bardzo mało kontaktów zawieram :(
A po trzecie - osoby, które mogłabym wyróżnić, już wyróżnienie dostały.

Dlatego mogę nominować góra dwie-trzy osoby. Niechaj będzie to http://villaringberg.blogspot.com/,
http://catarina-brujita.blogspot.com/
http://magdusiaa.blogspot.it/
http://avrea.blogspot.com/

I moje pytania:
1. Być czy mieć?
2. Książka czy film?
3. Miłosierdzie czy sprawiedliwość?
4. Długość życia czy jakość?
5. Estetyka czy praktyczność?
6. Dostosowanie się do otoczenia czy dopasowanie otoczenia do siebie?
7. Przygoda czy wygoda?
8. Serce czy rozum?
9. Bolesna wiedza czy błoga nieświadomość?
10. Strawa dla ciała czy ducha?
11. Walka czy godzenie się z losem?

Zapraszam do zabawy :) I do zobaczenia wkrótce, gdy ogarnę resztę targowiskowych zdobyczy... Buziak!



niedziela, 7 kwietnia 2013

Mam jaja z betonu ;)



Jak wspomniałam uprzednio, moje eksperymentalnie zdobione pisanki poszły do ludzi, więc postanowiłam wyprodukować jeszcze kilka na własny użytek (choć Wielkanoc już dawno minęła). Miałam wydmuszki, miałam surowce, więc nic nie stało na przeszkodzie, by wziąć się do roboty.

Jednakże początkowo wcale  nie było tak łatwo - po pierwsze, frustrowało mnie to, że na moim zadupiu pozbawiona jestem możliwości kupienia konturówki do reliefów. A bez takiej konturówki trudno o finezyjny ornament (chyba, bo nigdy w życiu nie używałam tego narzędzia).
Po drugie - nie mam również bodaj najmniejszej serwetki, by zmierzyć się z dekupażem (tej techniki również nigdy dotąd nie praktykowałam).
Ale mam wyobraźnię oraz inspirację w postaci sugestii M.Arty, która wspomniała, że jajka można zdobić na wiele sposobów - choćby wykorzystując gips, masę solną, modelinę...

Wśród moich zasobów miałam wiadereczko masy szpachlowej Tytan. Postanowiłam ją wykorzystać. Problemem był aplikator, ale po przetrząśnięciu wszystkich butelek/tubek/pojemniczków itp. znalazłam końcówkę od oleju wazelinowego do maszyn.
I wyprodukowałam sobie takie oto ustrojstwo:

Ustrojstwo jest mało poręczne i niezbyt wygodne - masę trzeba wyciskać kciukiem jak w strzykawce, a wałeczki żyją własnym życiem, skręcając się niczym pijane gąsieniczki ;)
Ergonomia pracy także kuleje, bo masa się szybko zużywa, a każdorazowe jej uzupełnianie wiąże się z koniecznością wycinania skrawka folii i doklejania jej ciasno do aplikatora (aby masa przy nacisku nie wyciekała na boki). Jednakże mimo niewygód udało mi się wyprodukować całkiem sporo dekoracji :), które są widomym dowodem na to, że można zrobić reliefy nawet bez konturówki.
Aczkolwiek cały czas zastanawiam się, co mogłabym zdziałać, mając precyzyjne narzędzia... Ech, marzę o konturówkach, wyrzynarce, frezarce...
Ale nic to :)

Obecnie jestem na etapie eksperymentowania z wzornictwem, bo irytuje mnie wielokrotne powtarzanie tego samego motywu. Moje poranne jajka schną na patyczkach od szaszłyków (nie wiem, co z nich wyjdzie), natomiast te zrobione przedprzed- i przedwczoraj prezentują się tak:

Różyczki są z modeliny, której mizerne resztki poniewierały się na dnie szuflady:



Gniazdko zostało uplecione z tych samych pnączy, z których jakiś czas temu produkowałam wianki. To bardzo wdzięczny materiał.

Ponieważ zależało mi na uzyskaniu efektu ciężkich, kamiennych bądź gipsowych ozdób,  pokusiłam się o potraktowanie niektórych reliefów patyną z plakatówki:


W efekcie mam teraz jaja z betonu ;) Heh, oby nie tylko w tej formie...


piątek, 5 kwietnia 2013

Shabby cheap


Kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z estetyką shabby chic, przekonana byłam, że to styl ludzi majętnych, dysponujących solidnym, finansowym zapleczem.
Co więcej, shabby chic wydał mi się manierą zblazowanych bogaczy, którzy to - znudzeni towarami "spod igły" - zagustowali w perfekcyjnie realizowanej iluzji podniszczenia ;)

Oczywiście rychło zweryfikowałam swoją opinię, dochodząc również do wniosku, że owszem - shabby chic jest kosztowny i luksusowy, jednakże jego specyfika i proweniencja sprawiają, że każdy może kreować przestrzeń zgodnie z wytycznymi stylistyki. Rustykalne, sfatygowane graty, pamiętające lepsze czasy; uszkodzone bibeloty z resztkami minionej świetności - to wszystko jest w zasięgu każdego z nas!
Wystarczy nieco wyobraźni, odrobina wysiłku przy buszowaniu w zużytych szpargałach - i można stworzyć własną namiastkę pałacu... za grosze :)

Żeby nie być gołosłowną, przedstawię dziś twarde dowody.
Ponieważ finansowo stoję dokładnie tak, jak większość bezwartościowych na rynku pracy humanistów, nie znajdziecie u mnie markowych wyznaczników statusu - zakupy w snobistycznych salonach zwyczajnie nie wchodzą w grę.
Zamiast nich regularnie odwiedzam targowiska (mając max 10 zeta w portfelu), gdzie handlarze na brudnych kocach gromadzą swój towar z wystawek.
Handlarzy autentycznie uwielbiam :) Bez względu na pogodę, siarczyste mrozy, deszcz, błoto itp., stoją przy swoim dobytku i mają siłę żartować. Generalnie atmosfera dobijania targu jest jedną z atrakcji zakupów.
Ale temu zjawisku poświęcę osobny post :)

Dziś - zapowiedziane w ostatnim poście efekty nocnego malowania. Czyli graty nabyte za grosze, stuningowane odrobiną farby itd..

Na pierwszy ogień poszedł kiczowaty markiz, złote ramy oraz żeliwny i bardzo toporny świecznik z "kuternóżką", który jednak okazał się całkowicie zdrowy na obie nogi :)  Jednakże wśród szpargałów na kocu wyglądał jak inwalida, więc cenę wytargowałam adekwatną dla świecznika-kaleki ;)))

Oto stan (kilku - bo nie wszystkie sfociłam) przedmiotów sprzed metamofrozy:
I po:


Oprócz gratów upolowałam też kilka uszkodzonych naszyjników/korali, dzięki którym mogłam dosztukować kolejne kryształki do kinkietu oraz świeczników. Obecnie wszystkie elementy pochodzą z różnych bajek :) Łączy je zwykły drucik, nawijany na ołówek dla utworzenia kształtnych ogniwek:



Wszystkie widoczne ramki i lustra pochodzą z targowiska. I wszystkie zostały przemalowane z ohydnego złota lub brązu:

Większość to gips, poza wielką prostokątną ramą, która jest po prostu z plastiku:
Lustra upolowałam w Wielką Sobotę; tak, poszłam wówczas na targ - jak większość... nałogowców ;)
Handlowało raptem 5 osób. Po pierwsze - z powodu święta, a po drugie - bo pogoda była fatalna. Jednakże wypatrzyłam te skarby i zdobyłam je za równo 5 zeta :) Większe lustro za trzy, i dwie miniaturki po złotówce za sztukę.
Większe lustro wyglądało podejrzanie - jakby zagrzybione czy cóś... Dlatego napracowałam się solidnie, zanim je doczyściłam. A i malowanie było sporym wyzwaniem, bo - wbrew pozorom - ornamenty ma ono dość płytkie i trzeba było nie lada wysiłku, aby uwypuklić je przecierkami. 

Jak widać, zastosowanie znalazły nawet plastikowe aniołki, w tym jeden kupiony w kwiaciarni, pierwotnie tkwiący na piku.
W efekcie mam teraz "pałace" ;) Patrząc na zdjęcia, za cholerę nie mogę uwierzyć, że to wszystko razem kosztowało dużo mniej, aniżeli jedna rameczka bądź bibelot kupiony w salonie.

Shabby cheap - po prostu!

A to jeszcze nie wszystkie graty, które czekają na metamofrozę. Mam również sporo "gratisów" tj. paskudztw, które dostawałam za friko przy kupnie innego przedmiotu. M.in. mam dwa aniołki bez skrzydeł, które obecnie wyglądają jak... stara psia kupa. Serio!  
Kiedy je ogarnę, pokażę stan sprzed i po. Tymczasem pozdrawiam serdecznie, z utęsknieniem wyglądając wiosny...
M.       

środa, 3 kwietnia 2013

Zamiast



Święta to fenomenalna okazja do zaprezentowania własnej kreatywności oraz talentów w dekorowaniu mieszkania. Nic zatem dziwnego, że w blogosferze zaroiło się od postów, prezentujących Wasze dokonania.
I te dokonania są zaiste imponujące!

A ja?

A ja - jak zwykle - nie wykorzystałam okazji. Czy to wskutek lenistwa? (bo nic nie zrobiłam, więc nie ma się czym chwalić?). A może nieudolności? (bo to, co zrobiłam nie nadaje się do pokazania?).
Otóż nie. Oba wytłumaczenia są błędne.

Faktem jest natomiast, że wszystkie moje tegoroczne dekoracje "poszły do ludzi" :) Albo chciałam, albo musiałam je rozdać - ot co. W ten sposób szewc bez butów został...
Nie sfociłam ich niestety, bo na czas przedświątecznie/świąteczny przeniosłam się do rodziców. Bez aparatu (który został u mnie w mieszkaniu), bo ani okoliczności, ani atmosfera, ani wreszcie kontekst do focenia nie zachęcał...

Generalnie jest smutno, jest strasznie...
Najnowsza diagnoza dot. mojej mamy brzmi: reumatoidalne zapalenie stawów. Autoimmunologiczne syf, który - o ile sam człowieka nie wykończy - oznacza totalną dewastację organizmu lekami o takich skutkach ubocznych, że szlag mnie trafia. W ulotce obowiązkowego leku przeczytałam m.in. to:
"Efekty uboczne.Często: potencjalnie śmiertelna leukopenia"

Ulotka sterydu przeraziła mnie równie mocno...

Nie brać leków - to pozwolić, by choroba zmieniła człowieka w kalekę i/albo doprowadziła do udaru bądź zawału serca. Brać - to narazić się na utratę wzroku, rozwalenie żołądka, nerek, wątroby, przybieranie na wadze, nacieki, głuchotę...
Totalny impas.

Jeśli zatem ktoś z Was zetknął się z tą chorobą i może posłużyć jakaś praktyczną radą, byłabym niewymownie wdzięczna za kontakt. Póki co wiedzę na temat RZS czerpię ze strony Poruszyć świat.

A wracając do świątecznych dekoracji - postanowiłam, że faktycznie zrobię te jajka jeszcze raz. Surowce mam, chęć jest :) Dodatkowo przy obecnej trzęsawce o spaniu mogę zapomnieć, więc czeka mnie pracowita noc. Poza tym mam zaległe graty z targowiska do przemalowania. Muszę się czymś zająć, bo oszaleję.

A żeby tymczasowo jednak nie zostawiać posta bez ilustracji, zamiast jajek wrzucę parę starych pierdółek - m.in. Maryję, która (o czym nie informowałam wcześniej ;)) została zrobiona z butelki.
Tak. Plastikowej butelki, w jakiej sprzedaje sie wodę święconą. Korona była korkiem, a z głowy Maryi wystawał gwint. Gwint wykroiłam, koronę wywaliłam, różowego orzełka z piersi - wyrwałam. Dziury oraz napis na plastikowej podstawie - zaszpachlowałam. Całość potraktowałam kilkoma warstwami farb i voila!
Mam swoją Maryjkę :)


Dodatkowo moją biedną, marniejącą od śmierci Kazia paprotkę "ubogacił" domeczek, wykonany ze sklejki z biedronkowej skrzyneczki. Drążek dla ptaszka i zwieńczenie daszku to resztki z pędzla, który niechcący złamałam. Przydał się :) Do kompletu powstaje wieszak, ale jest ciągle "w proszku", więc zaprezentuję go wkrótce.
Dzisiejsza fotka to prowizorka (bo i światło nie tegeś, i ja nie tegeś), zatem  do tematu domków jeszcze wrócę.


A na zakończenie, parę detali "shabby" z mojego kredensu. Porządny aparat M.Arty umożliwił ich ekspozycję:


Trzymajcie się ciepło w tę zimową wiosnę :) Do zobaczenia wkrótce, bo mam nadzieję, że najbliższa noc będzie owocna... Wam natomiast życzę słodkich snów :)