środa, 30 stycznia 2013

Dla odmiany - coś świeżego :)

Tak życzliwie komentujecie moje "dziewicze" poczynania przy poprawianiu urody meblom, że najwyraźniej uzależniłam się od Waszych wizyt i komplementów ;)
Mają one na mnie zdecydowanie korzystny wpływ.
Dowód?
Dziś totalnie przezwyciężyłam apatię i postanowiłam zrobić coś, czego nigdy wcześniej nie robiłam!

Cóż - biorąc pod uwagę fakt, że wszystko, co ostatnio robię, robię po raz pierwszy, niczym Was nie zaskakuję ;)

Jednakże tym razem nie chodzi ani o meble, ani o przemalowywanie drobiazgów.
Tym razem zrobiłam coś impulsywnie i całkowicie od zera. Z tego, co miałam pod ręką - czyli z bezużytecznych śmieci, których wcześniej nie wyrzuciłam tylko dlatego, że niczego nie lubię wyrzucać.

Znacie ten ból, gdy kilka dni po podjętej (no wreszcie!) decyzji o pozbyciu się jakiegoś badziewia okazuje się, że bardzo by się Wam do czegoś przydało?
U mnie to standard. Dlatego nie wyrzucam niczego, nie mając 100% pewności, że nadaje się tylko do kosza.

Ale wracając do tematu - postanowiłam dziś zrobić wianek.
Prześliczne wianki widzę na wielu blogach; w stylowych wnętrzach są elementem wręcz obowiązkowym. Nic więc dziwnego, że i mnie się zamarzył wianuszek...

Drugą z przyczyn, dla których wizja wianka zaczęła mnie wręcz prześladować, był... płot, opleciony nieidentyfikowalnym o tej porze roku pnączem.
Płot ten mijam od lat (zawsze, gdy odwiedzam rodziców) ale dopiero niedawno wzbudził me zainteresowanie. Długie, dość grube witki porastającego go pnącza wydały mi się obiecującą bazą pod wianek, toteż wsadziłam dziś do torby nożyczki i nacięłam sobie średnie naręcze.
Tak na próbę.
Bo nawet nie wiedziałam czy gałązki będą elastyczne, czy kruche.
Okazały się takie sobie.
Mróz, śnieg, zimny wiatr oraz słota wyraźnie nadwyrężyły ich strukturę, niemniej coś z nich zdołałam ukręcić.
Pokazuję, prosząc o wyrozumiałość - pamiętajcie, ze to mój pierwszy raz! ;)


Wianek jest całkiem spory, bo mam słabość do dużych rozmiarów ;) Ale przy okazji ukręciłam też maleńki wianeczek z resztek, które zostały po produkcji tego pierwszego:


Różyczki zrobiłam ze śmiecia - tj. bezużytecznego surowca, który leżał na dnie szafy co najmniej 10 lat.
Nie potrafię orzec, cóż to za materiał - przypomina gęsty szyfon, ale ma bardziej plastikową strukturę. Być może właśnie dlatego daje się kapitalnie formować nad płomieniem świeczki. Jego drugą, przypadkowo odkrytą zaletą jest możliwość barwienia zwykłą plakatówką. Wystarczy wetrzeć odrobinę farbki w mokry kwiat, nieco go wymiętosić, a następnie osuszyć papierowym ręcznikiem, aby uzyskać subtelny kolor.

Jak widać, mój pokój jest tak przeładowany, że dla wianków zwyczajnie brak miejsca. Nawet chwilowa ekspozycja - tj. taka, aby cyknąć fotki - stanowi nie lada wyzwanie...
Anioła kupiłam parę lat temu, w Netto, tuż przed Bożym Narodzeniem. Był kolorową figurką z tworzywa, przypominającego plastik. Miał złote włosy i skrzydła, i wyciągałam go z pudła jedynie przy okazji Świąt.
W tym roku postanowiłam go przemalować, przetrzeć i prezentować nieco częściej ;)

Duży wianek miał podzielić los wielu rzeczy, które zrobiłam tylko po to, aby je wrzucić pod szafę (ewentualnie na). Na szczęście mama - która odwiedziła mnie dziś po południu - znalazła dlań idealne miejsce: w przedpokoju, gdzie będzie kapitalnie współgrał z kolorystyką drzwi.
W związku z tym potrzebuję wiertarki (i taty), bo ściana, na której zawiśnie, to beton...

Tak sobie patrzę teraz na fotki i dochodze do wniosku, że... nie bardzo jest się czym chwalić. Wyraźnie dałam się ponieść fali entuzjazmu robienia czegoś po raz pierwszy...
Lecz w sumie fajnie było :) Najbardziej praco- i czasochłonne okazało się produkowanie różyczek i wstążek - czyli formowanie materiału nad świeczką. Wsiąkłam na parę godzin.

Nie wiem jak Was, ale mnie takie dziubanie wycisza i uspokaja. Lubię prace, wymagające skupienia i cierpliwości. Pewnie więc jeszcze popełnię jakieś kwiatki i wianki - dla samej tylko przyjemności robienia czegoś, czego robić nie muszę :)


wtorek, 29 stycznia 2013

Zaległych prezentacji ciąg dalszy

Pianino było wyzwaniem - nie przeczę.
Ale prawdziwą mordownię zafundował mi kredens. Ciężki, przeładowany zdobieniami z różnych (kłócących się ze sobą) bajek "gargamel", który u mnie pełni funkcję biblioteczki i szafy na ciuchy ;)
Przyznaję, szczerze nie znoszę tego typu estetyki, więc kiedy postanowiłam bielić mój świat, kredens poszedł na pierwszy ogień - mimo sugestii taty, by zacząć od czegoś mniejszego, na wypadek, gdyby efekt okazał się nieszczególny.

Paradoksalnie, ten argument jeszcze bardziej zachęcił mnie, by rozpocząć właśnie od kredensu. Bo, cokolwiek by się nie stało, brzydszy niż był - już być nie mógł :)


Zanim potraktowałam go papierem ściernym, wywaliłam (rękami taty) zbędne ornamenty (listewki, "różańce" i obrzydliwe nakładki na szybkach) oraz zaszpachlowałam (własnoręcznie) nacięcia.
Ich regularny półokrągły kształt udało mi się uzyskać dzięki wymyślonemu spontanicznie narzędziu - mianowicie: z plastikowego wiaderka po białym serze wycięłam coś w rodzaju szerokiej szpatułki. Plastik był na tyle twardy, by nie odkształcać się pod naciskiem, i na tyle giętki, by można było korygować łuk podczas formowania akrylu bez ryzyka, że pęknie mi w dłoni.
Rzecz jasna, wcale to nie szło tak łatwo; szpachlowanie zajęło mi tydzień; codziennie też korygowałam papierem ściernym wszystko, co nałożyłam dzień wcześniej. Szpachla schła wolno, a grubszych warstw nie można było nakładać.
Ale cierpliwie, dzień po dniu, szpachlowałam-ścierałam, szpachlowałam-ścierałam. Bardzo zależało mi na uzyskaniu takiego efektu, by nikt nie zorientował się, że moja ręka ingerowała w kształt mebla.
Czy mi się udało? Oceńcie sami:


"Różańce", zdejmowane pieczołowicie przez tatę, także znalazły zastosowanie. Wypełniłam nimi ramki, znalezione na babcinym strychu podczas poszukiwania Maryi. W ramkach miały się znaleźć XIX-wieczne litografie, które kupiłam jeszcze podczas pisania rozprawy (dotyczącej związków literatury oraz muzyki), aby zilustrować nimi swą pracę. Jedna z grafik (po lewej stronie) przedstawia Wertera i Lottę wg Wilhelma von Kaulbach, który namalował był również fenomenalny portret Franciszka Liszta.
Niestety, okazało się, że ramki - idealne na wysokość, są zdecydowanie zbyt szerokie dla grafik, które wyglądały w nich nieszczególnie. Dlatego postanowiłam zakamuflować niedopasowanie, doklejając do ramek niegdyś kredensowe "różańce":


Powyższe zdjęcie powstało jeszcze za życia Kazia; oprócz obrazków widać na nim pierwsze różyczki z obiciówki oraz... "shabby gun", czyli przemalowaną przez mnie w chwili totalnej głupawki giwerę ;)  (zawsze czyszczę pędzle na tym, co mi wpadnie pod rękę).
Znajomy, który wcześniej ją lubił, przyjął tę przemianę z rozpaczą, tymczasem ja miałam ubaw... bo teraz to "kobieca" giwera ;)))

p.s. staram się na bieżąco odpowiadać na Wasze wpisy. Bardzo je cenię i żaden nie przechodzi niezauważony. Jeśli jednak czasami mam poślizg, to tylko wskutek siły wyższej lub niedostatku czasu. Przepraszam i proszę o cierpliwość :)


poniedziałek, 28 stycznia 2013

Zaległe prezentacje

W pierwszej kolejności pragnę podziękować wszystkim Gościom i Obserwatorom, którzy przyjęli mnie tak życzliwie :) Dziękuję też Brujicie za nieoczekiwane wyróżnienie. To wszystko ogromnie mnie cieszy!

Jednakże wzięłam sobie do serca słowa M.Arty: No, chyba pora skończyć to chwalenie, bo dostaniemy łatkę "Towarzystwo wzajemnej adoracji"...
Teraz nie masz juz wyjścia, Magdaleno, jak brać się do pracy [...]
i postanowiłam pokazać, że oprócz radowania się z efektów cudzej pracy, coś tam też porobiłam ostatnio ;)

A jednak prezentację efektów odwlekałam dość długo.

Zdjęcia, które poniżej zamieszczam, chyba tłumaczą dlaczego. Powstały dwa tygodnie temu. Jednak konieczność uzupełnienia ich fotkami "sprzed" metamorfozy była bolesna i trudna.
Albowiem na zdjęciach-uzupełnieniach jest Kazio.
Kaziu-Kaziuzia-Kaziunia w jednym ze swych ulubionych miejsc, tj. na klawiaturze pianina, które postanowiłam odmienić.
Nie nauczyłam się dotąd dokumentować zmian krok po kroku. Przeróbki to dla mnie nowość, stąd brak przydatnych nawyków. Dlatego też nie mam zdjęć samego pianina; udało mi się utrwalić jego wcześniejszy wygląd jedynie dzięki temu, że Kazio ślicznie na nim leżał...


Jak widać, instrument był prostą bryłą bez cienia pretensji do najmniejszej choćby ozdobności. Dlatego zdecydowałam się go upiększyć.
W jednym z okolicznych sklepów nabyłam drewniane ornamenty i okrągłe listewki. Te ostatnie trzeba było zeszlifować, aby równo przylegały do pianina (tato pomagał).
Ornamenty zresztą też wymagały potraktowania papierem ściernym, bo sami doskonale wiecie, jak surowe są wszystkie produkty tego rodzaju :)
Potem wystarczyło nieco gwózdków bez główek, odrobina vikolu (wypełnił przestrzeń między łączonymi elementami) i mnóstwo akrylu, aby pianino nabrało charakteru i wdzięku.

Najtrudniejsze było malowanie okolic klawiatury; poradziłam sobie, wsuwając w przestrzeń między klawiszami i drewnem kartki od ksero, które zabezpieczyły klawisze przed farbą. Ponieważ jednak nie wyjęłam ich natychmiast po malowaniu, tylko - idiotka - pozwoliłam, by farba wyschła, miałam nie lada problem z ich usunięciem - przylgnęły jak przyklejone!
Na szczęście udało się je z trudem, ale bez przykrych konsekwencji, oderwać.

Widoczny na zdjęciach taborecik-podnóżek i stolik także przeszły metamorfozę. Niestety, nie mam ich fotografii sprzed. Kaziu nie siadał...


Na pianinie piętrzy się sterta rozmaitego badziewia, którym możnaby spokojnie udekorować ze trzy pokoje. Póki co jednak nie mam permisji na bielenie reszty mieszkania (choć wierzę, że ją w końcu uzyskam), toteż skazana jestem na gromadzenie u siebie wszystkich - starych, nowych i odnowionych - pierdółek ;)))


Chciałabym kiedyś mieć przestrzeń, w której pozwoliłabym im odetchnąć, zamiast komasować w tym ścisku... Cenię prostotę, lecz realia narzucają obfitość :/

A na zakończenie - jeśli ktoś jeszcze ma wątpliwości w kwestii mego fioła na punkcie Chopina, to teraz je straci:

To naturalnych rozmiarów kopie maski pośmiertnej i odlewu dłoni kompozytora, które udało mi się nabyć w Żelazowej Woli przed laty; w tle po lewej widać autentyczną pocztówkę z początków ubiegłego wieku - jedną z wielu, prezentujących ostatnie chwile Chopina. Udało mi się upolować co ciekawsze egzemplarze na Allegro (i nie tylko), ale póki co brakuje mi miejsca i ramki, aby je wyeksponować.
Poza tym wszechobecny moribunda to dość makabryczna dekoracja mieszkania. Nie sądzicie? ;) 

środa, 23 stycznia 2013

Ciepło Zimowego Candy od M.Arty

Czy Wy też tak macie, że im piękniejszy przedmiot, tym większa presja należytej jego ekspozycji?

Wczoraj dotarło do mnie prześliczne Candy Zimowe, przygotowane i ofiarowane przez M.Artę, Panią Lnianego Zaułka, którą regularnie i z przyjemnością odwiedzam :)
Czuję się zobowiązana podkreślić, że fotografie nie oddają nawet cząstki jego faktycznej urody (a zdjęcia robione moją kiepską komórą - już w ogóle).
M.Arta ma złote ręce, a efekty jej pracy zachwycają!
Czy czuję się szczęściarą? O taaaaak!!!

Ale po kolei - kiedy rozpakowywałam paczuszkę ozdobioną sercem i kwiatuszkami oraz opatrzoną adnotacją "ostrożnie", drżały mi ręce i modliłam się, by dostarczyciel nie był analfabetą. Bo gdyby coś uszkodziło zawartość, na bank bym się popłakała.

Ale, dzięki dobrym Aniołom i stosownej adnotacji, Candy dotarło szczęśliwie, "całe i zdrowe".
Ba - nawet więcej, niż całe! - bo oprócz zapowiedzianych prezentów, w paczuszce znalazłam kilka prześlicznych niespodzianek :) A zatem Aniołeczka z białego filcu i koronki; wyjątkową, bo własnoręcznie wykonaną przez M.Artę kartkę, na której skreśliła jakże piękne i mądre słowa,


oraz... uroczy mikołajowy woreczek z portretem Mikołaja, przewiązany czerwoną tasiemką. A w nim... mnóstwo kwiatuszków suszonej lawendy oraz prawdziwe igliwie i szyszkę, roztaczające woń ogrodu i lasu w moim banalnym M w bloku z wielkiej płyty!
No magia!


Nic dziwnego, że zamiast iść spać jak normalny człowiek, do północy przestawiałam graty w pokoju, szukając miejsc, w których uroda ofiarowanych mi przez M.Artę przedmiotów zalśniłaby w pełnej krasie.


Przestawiałam, przesuwałam, przenosiłam - jak widać, bo sukcesywnie cykałam fotki, sprawdzając czy już "mam to", czy też nie ;)
Aż cud, że nie potłukłam niczego, bo dość niefrasobliwie kładłam na podłogę zbyteczne figurynki i szybki (szukałam na gwałt oprawy dla eleganckiego, finezyjnie wyhaftowanego monogramu - no cudo!).


Ale udało się :) no prawie - bo muszę kupić większą ramkę w kwadracie dla haftu, który obrębiony jest prześliczną koronką; zbrodnią byłoby jej nie wyeksponować porządnie.

Kiedy dziś rano świeżym spojrzeniem ogarnęłam pokój, poczułam radość, satysfakcję i... niewypowiedzianą wdzięczność dla M.Arty.

To dzięki Tobie i Twojemu talentowi mój pokój zyskał lekkość, przytulność i ciepło, które daremnie usiłowałam mu nadać samotnie. Twoje dekoracje będą zdobić moje miejsce bez względu na porę roku :)
Nic to, że są zimowe - piękno nie dba o porę roku i jest uniwersalne. Jak Bóg da, będę pić zimny sok z ozdobionych przez Ciebie szklaneczek, delektując się widokiem serc ze śnieżynką w najupalniejsze dni lipca! Serca są przy Kaziczku, Chopinie, lampce z biurka oraz... w pewnym miejscu, które nie może liczyć na Twą aprobatę. Dlatego nie pokazuję przezornie ;)
No dobrze, przyznam się, gdzie je zawiesiłam: we wnętrzu ażurowej klateczki. Pamiętam jednak, co pisałaś o klatkach, więc taktownie nie prezentuję efektów umieszczenia tam podarunku od Ciebie.
Ale uwierz mi na słowo, droga M.Arto, że estetycznie jest to rozwiązanie korzystne :)))
Może w przypływie odwagi zamieszczę kiedyś fotkę ;)

Ech, wzdycham sobie, ale tym razem z radości. Rozpisałam się karygodnie, jednak chętnie pisałabym dużo więcej, tylko się mityguję przezornie :) Wylewność i nadmiar entuzjazmu bywa bardzo męczący dla świadków ;)

M.Arto droga, jesteś cudownym Człowiekiem i sprawiłaś mi ogromną radość swoim podarunkiem. To teraz najśliczniejsze rzeczy w moim otoczeniu - pośród mocno pretensjonalnych reliktów z lepszych czasów, lśnią autentyczną urodą i klasą. Dziękuję...




poniedziałek, 14 stycznia 2013

Żałosnego użalania - ciąg dalszy

Niefortunnie zaczęła się ta moja przygoda z metamorfozą pokoju... Z perspektywy ostatnich wydarzeń ręka, złamana na początku remontu, wydaje się mało istotnym szczegółem. Szczerze mówiąc, wolałabym złamać obie ręce albo rękę i nogę, byleby tylko mój kotek wciąż żył...
Dom bez kota jest tylko mieszkaniem. Głuchym i zimnym. Dlatego przygarnięcie jakiejś miauczącej bidy to kwestia czasu. Póki co jednak, muszę nieco odczekać; nie chcę cieszyć się nowym kotkiem, wciąż wszędzie widząc Kazia, który był ze mną 10 lat. To zobowiązuje.
Ech...
Zanim Kazio odszedł, miałam mnóstwo pomysłów i energii, by działać. Faktem jest, że to tutejsza Blogosfera i wspaniałe, kreatywne Blogerki zainspirowały mnie tak skutecznie.
Dlatego też, wiedziona przykładem osób, nadających nowe życie na pozór brzydkim i bezużytecznym przedmiotom, kombinowałam, jak podrasować mosiężny kinkiet (który parę lat temu wylądował w piwnicy) i przerobić go w stylu shabby chic. Zastanawiałam się nad wykończeniem gałek do kredensu; planowałam wykonać parę ocieplających pokój zawieszek z materiału i papierowej wikliny...
Perspektywa upiększania przestrzeni działała mobilizująco.

I wszystko to trafił szlag.
Fakt, co planowałam zrobić - zrobiłam. Ale radości z tego żadnej. Ot, obojętne odhaczanie kolejnych punktów na liście. Bez satysfakcji, bez entuzjazmu.

Szczerze mówiąc, nawet cieszyć się boję, jakby za każdą radość trzeba było zapłacić cierpieniem, zachowując constans...
Heh, być może jestem pesymistką, być może to bezsensowny fatalizm, ale jak go uniknąć, skoro widać prawidłowość w nieszczęsciach?
Gdy moja Mama przeprowadzała wymarzony, wyczekany remont - zmarła jej matka, a moja ukochana Babcia. Pod wrażeniem efektów tego feralnego remontu, ciocia również zdecydowała się odremontować mieszkanie i... zmarła na zawał rok temu. Nie zdążyła się nawet nacieszyć...
Kiedy ja radowałam się na myśl o odnowieniu pokoju - odszedł mój kotek.

Dlatego nie chcę już ŻADNYCH remontów! Jeśli zmiany - to metodą drobnych kroczków, sukcesywnie, stopniowo. Owszem - nie będzie to spektakularna, upragniona metamorfoza natychmiast, ale może dzięki temu obędzie się bez przykrości i strat...

A zatem - kinkiet.
Wisiało to kiedyś w domu, ale przestało się podobać, więc znikło. Na szczęście zamiast trafić na śmietnik, wylądowało w piwnicy. Przyniosłam więc toto, umyłam, zrobiłam nowe osłonki na wkręty żarówek (tektura + modelinowe "zacieki"), pomalowałam akrylem, doczepiłam kryształki, wsadziłam plastikowego anioła - i voila! Przy okazji dwa nadliczbowe kryształki i anioł (znaleziony przypadkiem w ozdobach choinkowych) dostały się prezentowanemu już wcześniej, świecznikowi za grosze.

Obok świecznika leży zawieszka-serce, z pierwszym transferem nitro na materiale, jaki w ramach testu zrobiłam.
Drugi pierwszy transfer (vicolem) to 10 gałek do kredensu. Motyw zainspirowany napoleońskim monogramem z czasów cesarstwa. Potwornie pretensjonalny - ale co mi tam :) Mam swój monogram z koroną. Zawsze mogę zeszlifować i zmienić...


Z lampki (rzecz jasna także przemalowanej) zwisa zawieszka z obiciówki.
Generalnie nie potrafię szyć i nigdy wcześniej nie trzymałam igły w innych celach, niż przyszywanie guzika albo dziury pod pachą ;) Teraz próbuję oswoić się z tym wymagającym narzędziem...
Przy okazji tapicerowania popełniłam parę zawieszek z materiału; strzępi się to dziadostwo, ale wszystkie długie nitki, wyłażące bezczelnie także zużytkowałam: obrębiłam Chopinka i zawieszki, i zrobiłam z nich sznureczki.
Nic się nie może zmarnować :)

Mniejsze ścinki posłużą do wykonania różyczek. Próbowałam łączyć wycięte krążki, ale nie zdało to egzaminu, więc muszę szyć kwiatki metodą: płatek po płatku. Zawijając brzegi, aby się nie strzępiły.
Zapewne jest bardziej ekonomiczny i ergonomiczny sposób, ale ja go nie znam, więc po prostu zszywam pojedyńcze płatki, a później je składam w różyczkę.
Jak w końcu ogarnę te siedziska i wyrko, uszyję te planowane poduszki, to może będą się nadawały do sfocenia i prezentacji... Ale trzeba poczekać.
Tym  bardziej, że trwam w apatii i nijak nie potrafię z niej wyjść... Wszędzie prowizorka; ramki zamiast na ścianach - na półkach; zawieszki z wikliny niewykończone - po prostu leżą obok pustych pudełek. Nawet Maryja, odnaleziona na babcinym strychu (w kawałkach), nie ocaliła mi Kazia...
                 
Ale cóż, kotek miał chore serce i trzeba Bogu dziękować, że przeżył - radosny i pełen życia - aż 10 cudownych lat... Kot znajomego zmarł na identyczną chorobę po niespełna dwóch latach życia.
Dlatego tym goręcej dziękuję wszystkim, którzy pocieszyli mnie po śmierci Kaziczka. Zwłaszcza M.Arcie i Furii. Wysoko cenię sobie każde życzliwe słowo i serdeczny gest ze strony osób, które robią to bezinteresownie.
Dziękuję :) Wasza serdeczność działa krzepiąco. Pomaga.

A na zakończenie - parę żenujących prób szycia i dłubania. Pierota kupiłam przed laty; miał na sobie okropne wdzianko z błyszczącej, sztucznej materii w kolorze granatu i złota. Rozebrałam go i przyodziałam w ubranko z bezrękawnika, który latem rozdarłam na plecach.

A koty... Póki miałam żywego, nie produkowałam żadnych. Teraz zrobiłam dwa. Zero inwencji - ot, plagiat drewnianych kotów, jakich wszędzie pełno. Ale te są wydłubane i pomalowane przeze mnie. Z pupkami w górze, ogonami wysoko. Uśmiechnięte :)
(Kiedyś zrobię im fajny zegar z płyty MDF, bo tego strach pokazywać na blogu, zwłaszcza że wiem, jakie Wy macie zegary  ;))

Pozdrawiam Was ciepło...






wtorek, 8 stycznia 2013

Śmierć

Mój kotek odszedł...

Był moim pierwszym, jedynym i najcudowniejszym kotkiem na świecie. Dawał mi swoją miłość, ciepło i radość przez wspaniałych 10 lat.
Odszedł w sobotę.

Przekonana, że cierpi wskutek zalegających kłaczków, których nie może odkrztusić, postanowiłam zabrać go do weterynarza.

Kaziu miał potworną traumę na punkcie opuszczania domu. Od maleńkości reagował krzykiem i atakami chorobliwej paniki.
Tu był jego azyl, jego raj, jego życie.
Dlatego oszczędzaliśmy mu opuszczania domu. Zresztą nie dawał powodów, by go gdzieś zabierać. Był zdrowym, radosnym i żywiołowym kotkiem.
Ale ostatnio jego stan był tak niepokojący, że musieliśmy iść z nim do lekarza. Tłumaczyłam Kaziowi, że to dla jego dobra...

Niestety, w sobotę, po przekroczeniu progu (tato go trzymał w ramionach), Kaziowi pękło serce...

Teraz to wiem.

Charczące zwierzątko jak najszybciej zanieśliśmy do lecznicy.
Tam okazało się, że Kaziu miał wadę serca. I nie ma dla niego ratunku... Od problemów sercowych doszło do zmian w płucach. Dlatego też, a nie wskutek kłaczków, Kaziu się krztusił.


Dziś nie umiem znaleźć sobie miejsca; nikt nie wybiega, gdy wracam do domu, nikt nie wita, nikt się nie cieszy.
Rodzice równie boleśnie jak ja przeżywają śmierć kotka...
Wszyscy płaczemy; wszyscy kochaliśmy go mocno.
Był naszym "szczęściątkiem"...

Boli...