sobota, 4 maja 2013

Lepienie, rzeźbienie, malowanie...

Długi weekend majowy zaowocował finalizacją starszych i świeższych przedsięwzięć. Część tych pierwszych czekała na słońce, bo fotografowanie przy kiepskim świetle działa demotywująco. Dziś jednak, po raz pierwszy od dłuższego czasu, na niebie pojawił się błękit.
I zagościł nie tylko na niebie :)


Pamiętacie jak pisałam o targowiskowych gratisach? O aniołkach bez skrzydeł, przypominających psie kupy? Niedawno dołączył do nich kolejny gratis, przyniesiony przez uprzejmego handlarza specjalnie dla mnie.
Gdybym biedaka nie przygarnęła, wylądowałby na śmietniku. Nie miał kawałka skrzydła ani nóżki i pokrywał go ohydny, błyszczący lakier. Ale od czego jest modelina, szpachla, farba i samozaparcie?

Jak widać, modelinowa forma w miejscu brakującego kawałka skrzydła wpasowała się znakomicie :) Chwilę później dorobiłam utrąconą nóżkę. Całość poszła do piekarnika, aby stworzyć stabilną bazę pod szpachlę i dalszą obróbkę.
A oto jak aniołeczek prezentuje się po zakończeniu kuracji. Ma pulchną nóżkę i skrzydło:



Dla dwóch, naprawionych dużo wcześniej aniołków, nadal brakuje mi miejsca. Ale załapały się na sesję zdjęciową wraz z wiankiem z glinianych róż. 

Po raz pierwszy w życiu miałam kontakt z gliną. 
Ku mojemu zdziwieniu, róże ulepiłam dość szybko i bez problemów - natomiast problematyczne okazało się umocowanie ich na drewnianej obręczy. Żaden klej nie chciał trzymać! Ale udało się z montażowym (tak, M.Arto - przetestowałam go zanim jeszcze dotarł do mnie Twój mail :)). 
Oto, jak pierwotnie wyglądały aniołki "psie kupy":


A tak wyglądało lepienie glinianych róż - czyli mój wianek in statu nascendi:


Aniołki po dodaniu skrzydełek i przemalowaniu:


Wiankowi z gliny samoutwardzalnej towarzyszą kwiaty z ogrodu rodziców :) W doniczce z targowiska rzecz jasna, którą także pobieliłam po swojemu:



Pamiętacie ceramicznego ptaszka, którego przemalowałam już wcześniej? Coś mi w nim nie pasowało, więc postanowiłam ozdobić go pisankowym reliefem i nieco mocniej postarzyć:



Przy okazji muszę się przyznać, że polubiłam glinę samoutwardzalną :) Jest plastyczna i ma niesamowity potencjał. Co prawda jej wytrzymałość i trwałość są mocno ograniczone, ale przecież nie będę moim wiankiem tłuc kotletów ani rzucać do celu ;) W związku z tym kruchość surowca ma drugorzędne znaczenie.

Kończę na dziś, bo coś pobolewa mnie głowa. Pewnie to skutek dnia spędzonego na świeżym powietrzu - za dużo słońca, skoków temperatury itp.. Organizm nie zdążył się przyzwyczaić :/
Ja natomiast nie mogę się przyzwyczaić do obecności świeżych kwiatów. Przez 10 lat życia z kotem musiałam z nich rezygnować, bo Kaziunia uwielbiał wspinać się na bukiety, przewracać wazony, skubać listki i kwiaty (tulipany i róże smakowały mu wprost wybornie!). 
W związku z tym kwiaty gościły u mnie dość rzadko, i teraz - kiedy się pojawiają - nie mogę się nimi nasycić:

Jaka szkoda, że nie można ich zatrzymać przez cały rok... Pozostają mi więc te gliniane, którym daleko do świeżych i wonnych pierwowzorów. Ale mają walor, którego brak dziełom natury: dostarczają radości i satysfakcji ich twórcy :)

Wszak każdy drobiazg - czy to naprawiony, czy stworzony od zera -bywa dla nas powodem do dumy, nieprawdaż? :)